W greckiej tragedii autorzy nigdy nie przejmowali się losami bohatera. Miał on służyć opowieści, był narzędziem. Nie liczył się jego los, tylko historia. Musiał wiele doświadczyć, cierpieć, by na końcu przynieść odbiorcom sztuki upragnione katharsis.
We współczesnym powieściopisarstwie różnie traktuje się ów temat. George Martin w swoich książkach o rodzinach Lannisterów i Starków uczynił z zabijania kochanych przez czytelników bohaterów swoisty znak rozpoznawczy. Nienawidzimy go, gdy z zimną krwią, niczym w teatrze szekspirowskim, uśmierca kolejnych – często głównych – bohaterów. Później okazuje się, że ktoś inny przejmuje tytuł „głównego bohatera” i znów pana Martina kochamy – aż do następnego okrutnego mordu… Co to daje czytelnikom? Nieustanną gęsią skórkę. Obstawiamy, kto straci głowę w kolejnej książce i modlimy się by nie był to nasz ulubiony bohater.
Gdy od samego początku wiemy, że wszyscy pierwszoplanowi bohaterowie są bezpieczni – gdzie jest dreszczyk emocji?! Gdzie rozrywka płynąca z nieprzewidywalności?! Gdzie realizm?! Przecież w rzeczywistym świecie, nikt nie jest do końca bezpieczny! W każdym momencie, nawet najmniej spodziewanym, możemy wylądować pod kołami samochodu, bądź zakrztusić się kawałkiem źle przeżutego chleba. Śmierć absurdalna i bezcelowa nie może mieć jednak miejsca w literaturze. Przynajmniej ja tak uważam. Każda śmierć i każde narodziny muszą czemuś służyć – ogólnie mówiąc – dobrze poprowadzonej historii. To tak, jak z pistoletem Czechowa, który podkreślał konieczność użyteczności wszystkiego, co pojawia się w opowieści: „Jeżeli w pierwszym akcie powiesiło się pistolet na ścianie, w drugim lub trzecim ktoś musi koniecznie z niego wystrzelić. Inaczej pistolet nie powinien się tam znajdować.”
Oczywiście w literaturze, szczególnie w powieści kryminalnej, spotykamy się z tak zwanymi fałszywymi tropami. Polega to na nieustannej „zabawie” z czytelnikiem, karmienie go sugestiami, które w miarę rozwoju historii mogą podążyć w całkiem niespodziewanym kierunku. Możemy więc postawić przed wami literackiego denata z plastikowym workiem na głowie, rozbudować całe dochodzenie mające doprowadzić detektywa do mordercy-dusiciela, by na ostatnich stronach powieści okazało się, że śmierć ta była sfingowanym morderstwem, czyli w rzeczywistości – samobójstwem. Jednak nawet taki zabieg, taka prowadząca nas na manowce śmierć, musi czemuś służyć. Mimo więc, że dochodzenie nie doprowadzi nas do mordercy, to może doprowadzi gdzieś głównego bohatera. Ten będzie musiał odpowiedzieć na szereg pytań, typu: Dlaczego denat zdecydował zgotować sobie takie cierpienie? Czy chciał, żeby ktoś konkretny poniósł za tę śmierć odpowiedzialność? Dlaczego? Czy ta osoba ma coś innego na sumieniu? Takie pytania otwierają drzwi do rozmaitych możliwości. A te z kolei sprawiają, że opowieść toczy się dalej.
W moich powieściach, mogę spokojnie powiedzieć, że nikt nie jest bezpieczny. Umierali ludzie źli i dobrzy – tacy, którzy, gdyby istnieli naprawdę, zasługiwaliby na to, by żyć jak najdłużej. Jako autorka powieści kryminalnych nie mam najmniejszych oporów, żeby uśmiercić dobrze skonstruowane postacie, rozbudowane, wzbudzające sympatię. Wróć! Mam opory. Niektóre spotykające bohaterów sytuacje z trudem przechodzą przez moje palce stukające kolejne słowa na klawiaturze komputera. Jednak zawsze ich poświęcenie czemuś służy – wyższej sprawie. Z pewnością, gdyby przyszło mi do głowy, że czas pożegnać się z którymś z głównych bohaterów: Procą, Młodym, Chabrem, Impulsem, Mazurem, byłaby to śmierć potrzebna, przynosząca spełnienie.
Nie należy jednak igrać ze śmiercią! Zabić bohatera można łatwo, ale wskrzesić go już nie tak bardzo. Nawet w świecie fikcji literackiej…